Sytuacja na amerykańskim rynku pracy ulega poprawie. Można się jednak obawiać, że jej potencjał wyczerpuje się, przynajmniej chwilowo. Byłaby to zła wróżba dla rynku akcji, zwiastująca głębszą korektę. Z takim załamaniem na rynku pracy, jakie obserwowano w czasie ostatniego kryzysu finansowego, Ameryka dawno nie miała do czynienia. Od 2007 do 2009 ubyło około 7 mln miejsc pracy. Odbudowywanie tych strat idzie opornie. W latach 2010 i 2011 co roku przybywało około miliona etatów.
Sytuacja na amerykańskim rynku pracy ulega poprawie. Można się jednak obawiać, że jej potencjał wyczerpuje się, przynajmniej chwilowo. Byłaby to zła wróżba dla rynku akcji, zwiastująca głębszą korektę.
Z takim załamaniem na rynku pracy, jakie obserwowano w czasie ostatniego kryzysu finansowego, Ameryka dawno nie miała do czynienia. Od 2007 do 2009 ubyło około 7 mln miejsc pracy. Odbudowywanie tych strat idzie opornie. W latach 2010 i 2011 co roku przybywało około miliona etatów. Po załamaniu na rynku finansowym, kryzys przełożył się na realną gospodarkę, powodując recesję. Oznaki wychodzenia z niej zaczęły pojawiać się pod koniec ubiegłego roku. Od tego czasu można mówić o wzroście opartym w większym stopniu na naturalnych siłach gospodarki. Wcześniejsza poprawa to efekt programów stymulacyjnych oraz luzowania polityki pieniężnej.
Mechanizm ten dobrze ilustruje obserwacja dwóch parametrów: liczby wniosków o zasiłek dla bezrobotnych i przyrostu miejsc pracy w sektorze pozarolniczym. Liczba wniosków rosła już od czerwca 2007 r., a od marca 2008 r. wzrost był lawinowy. Swój szczyt osiągnął w marcu 2009 r., gdy czterotygodniowa średnia wyniosła 640 tys. Wzrost liczby miejsc pracy zaczął przyspieszać dopiero rok później, w marcu 2010 r. Z podobnym zjawiskiem mieliśmy do czynienia w trakcie poprzedniego kryzysu z lat 2000-2002. Można więc mówić o prawidłowości, zgodnie z którą przedsiębiorcy wcześnie zaczynają przewidywać pogorszenie koniunktury, redukując liczbę personelu, a na poprawę reagują z opóźnieniem, zwiększając zatrudnienie. W kryzysowych czasach hamująco na wzrost liczby bezrobotnych oddziałuje zwykle państwo, poprzez stosowanie regulacji zachęcających do utrzymania zatrudnienia i różnego rodzaju programów stymulacyjnych. Zazwyczaj nie są one wystarczające, by zachęcić do tworzenia nowych miejsc pracy, stąd też tu poprawa następuje z opóźnieniem.
Sytuacja na rynku pracy jest jednym z pilniej śledzonych przez inwestorów obszarów aktywności gospodarczej. Widać to po każdorazowej niemal reakcji na publikację danych zarówno dotyczących wniosków o zasiłek dla bezrobotnych, jak i liczby miejsc pracy w sektorze pozarolniczym. Bardziej użyteczne niż krótkoterminowe reakcje na zmieniające się często dane jest obserwowanie trwałych tendencji. Okazuje się, że osiągnięcie przez czterotygodniową średnią liczbę wniosków o zasiłek dla bezrobotnych wartości najniższej w danym cyklu poprzedza o 4-5 miesięcy osiągnięcie szczytu przez indeks S&P500. Stało się tak wiosną 2000 r. i 2007 r. Lokalny dołek liczby wniosków z 1-2 miesięcznym wyprzedzeniem sygnalizuje też lokalny szczyt indeksu, po którym następuje spadkowa korekta na giełdzie. Z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w pierwszych miesiącach 2006 r. i wiosną 2011 r. Trwający od kwietnia 2009 r. spadek liczby wniosków przebył już imponującą drogę ze wspomnianych 640 do 366 tys., co oznacza spadek o 43 proc. w ciągu trzech lat. W poprzednim cyklu, od 2001 do 2006 r., w ciągu nieco ponad 4 lat spadek wyniósł 40 proc. Można mieć obawy, czy dotychczasowe tempo poprawy uda się utrzymać, nie mówiąc o powrocie do stanu z okresu boomu gospodarczego, gdy liczba wniosków sięgała około 300 tys.(w najlepszym momencie wyniosła 288 tys.). Wysokie tempo spadku udałoby się podtrzymać jedynie w przypadku uruchomienia przez Fed kolejnej rundy ilościowego luzowania polityki pieniężnej. Na „naturalną” poprawę koniunktury nie ma co liczyć, w kontekście recesji w Europie i niekończącego się kryzysu zadłużenia. Można raczej wypatrywać sygnałów pogorszenia sytuacji, czyli lokalnego dołka liczby wniosków o zasiłek, który stałby się zwiastunem poważniejszej korekty.
Odmienne relacje zachodzą natomiast między S&P500 a liczbą miejsc pracy tworzonych w sektorze pozarolniczym. Tu giełdowy indeks wyraźnie wyprzedza zmiany na rynku pracy, a horyzont czasowy opóźnienia sytuacji na rynku pracy w porównaniu do zmian indeksu sięga od 4 do 7 miesięcy.
Interesująco wyglądają właściwości prognostyczne wskaźnika łączącego wielkości obu głównych parametrów charakteryzujących sytuację na rynku pracy, czyli powstałego z podzielenia wzrostu liczby miejsc pracy przez średnią liczbę wniosków dla bezrobotnych.
Wzrost wartości wskaźnika oznacza jej pogorszenie się, zaś spadek świadczy o poprawie. Z punktu widzenia związków z sytuacją na giełdzie, z takiego połączenia powstaje wskaźnik, w oparciu o który można przewidywać zmiany rynkowej koniunktury z 4-5 miesięcznym wyprzedzeniem w przypadku zmian głównych trendów (tak było wiosną 2000 i 2007 r.), i z 1-2 miesięcznym w przypadku korekt długoterminowych tendencji (początek 2002, 2004 i 2005 r. wiosna 2006 i 2011 r.).
Obecnie wskaźnik nie sygnalizuje możliwości wystąpienia większej korekty na giełdzie, jednak każe zachować czujność. Tempo jego poprawy spada od października ubiegłego roku, a w styczniu 2012 r. wyhamowało całkowicie, co może być sygnałem odwrócenia tendencji w najbliższym czasie.
Na marginesie obserwacji bieżących, zagregowanych danych, warto zwrócić uwagę na symptomatyczne być może zmiany zachodzące nie tylko na amerykańskim rynku pracy, ale w całej tamtejszej gospodarce. Do tych, wymienianych niedawno przez portal Business Insider (od 2001 do 2009 r. w USA zamknięto ponad 42 tys. fabryk i ubyło 5,5 mln etatów produkcyjnych, w 2009 r. przemyśle pracowało 12 mln Amerykanów, najmniej od 1941 r., w 2009 r. przy produkcji komputerów pracowało mniej Amerykanów, niż w 1975 r., jednocześnie w ciągu ostatniego dziesięciolecia w zagranicznych filiach amerykańskich firm zatrudnienie znalazło 2,5 mln osób), dochodzą kolejne, niezbyt optymistyczne. Wyroby znanych, tradycyjnych amerykańskich marek, od produktów żywnościowych, poprzez zabawki i jeansy, po elektronikę i komputery, produkowane są poza USA, głównie w Azji. W ostatnich dniach jako przykład amerykańskiej przedsiębiorczości przedstawiana jest firma produkująca pałeczki do ryżu i eksportująca je do Chin. Jej sukces leży w tym, że w Azji wytrzebiono już zbyt dużo drzew, używanych do produkcji pałeczek, a w niektórych rejonach Ameryki jest ich pod dostatkiem. Być może zbyt wcześnie jest, by z tych obserwacji wyciągać zbyt daleko idące wnioski. Jeśli jednak dodać do tego fakt, że w ostatnim czasie w Stanach Zjednoczonych najwięcej miejsc pracy powstaje w sektorze wydobywczym i związanych z opieką zdrowotną, a w dziedzinie nowych technologii, budownictwa i przetwórstwa przemysłowego nadal panuje marazm, to perspektywy amerykańskiej potęgi gospodarczej w porównaniu z Chinami i innymi dynamicznie rozwijającymi się gospodarkami wschodzącymi nie rysują się najlepiej.
Roman Przasnyski