Kiedy większość państwowych budżetów wykazuje rekordowe deficyty, a zewnętrzny kapitał wymaga coraz wyższych odsetek za ponoszone ryzyko, rządy sięgają do kieszeni podatników. Jeśli nie wiadomo skąd brać pieniądze, wystarczy opodatkować tych, który zarabiają w kryzysie. W ostatnich miesiącach ekonomiści wskazywali wiele analogii do Wielkiej Depresji z lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Zasadność porównywania obecnej recesji z tą sprzed 80 lat jest kwestią do dyskusji, ale trudno nie zauważyć kolejnych podobieństw, np. w obszarze podatków.
Kiedy większość państwowych budżetów wykazuje rekordowe deficyty, a zewnętrzny kapitał wymaga coraz wyższych odsetek za ponoszone ryzyko, rządy sięgają do kieszeni podatników. Jeśli nie wiadomo skąd brać pieniądze, wystarczy opodatkować tych, który zarabiają w kryzysie.
W ostatnich miesiącach ekonomiści wskazywali wiele analogii do Wielkiej Depresji z lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Zasadność porównywania obecnej recesji z tą sprzed 80 lat jest kwestią do dyskusji, ale trudno nie zauważyć kolejnych podobieństw, np. w obszarze podatków.
Ustawy wprowadzone w życie w latach 1932 i 1936 podniosły obciążenia podatkowe amerykańskich rodzin i firm do najwyższego poziomu w historii. W 1932 roku osoby o najwyższych dochodach doświadczyły wzrostu podatku dochodowego z 25 proc. do 63 proc., podatek od nieruchomości wzrósł dwukrotnie, a podatki dla firm zwiększyły się o prawie 15 proc. Jednocześnie zawieszono większość ulg i zwolnień podatkowych. W 1936 roku najwięcej zarabiający Amerykanie odprowadzali do państwowego budżetu 75 proc. dochodów.
Propozycje rządów z całego świata zmierzają w podobnym kierunku: skoro rekordowo wysokich dziur budżetowych nie da się załatać dzięki wzrostowi gospodarczemu, a rynki dały właśnie sygnał, że koszt kapitału z zewnętrznych źródeł jest niewspółmierny z ponoszonym ryzykiem, trzeba wymyślać nowe sposoby na pobieranie opłat od tych, którzy pomimo kryzysu zarabiają pieniądze.
Cena za pomoc
Jednym z pierwszych krajów, które przekonały się, że w świecie zglobalizowanych finansów nie ma darmowego lunchu, były Węgry. W zamian za linię kredytową o wartość 25 mld USD z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, węgierski rząd został zmuszony do przeprowadzenia szeregu reform podatkowych, m.in. podniesiono VAT, wprowadzono nowy podatek od nieruchomości. MFW słynie z rygorystycznych wymogów stawianych krajom, które wspiera finansowo – zmiany mają mieć długofalowy, a nie jedynie kosmetyczny, doraźny charakter. Dlatego reformy na Węgrzech zmniejszają obciążenia nakładane na firmy, które mają być motorem wyjścia z kryzysu, przenosząc koszty na końcowych odbiorców dóbr i usług. Węgry zajmują obecnie drugie miejsce wśród wszystkich krajów OECD pod względem udziału podatków i transferów socjalnych w kosztach pracy, więc mają spore pole do reform i coraz mniej miejsca na nowe podatki. Ok. 53 proc. kosztów zatrudnienia pracownika zarabiającego średnią krajową stanowią podatki, to więcej niż np. w Niemczech, Francji czy krajach skandynawskich znanych z drogiej siły roboczej, więcej podatków niż na Węgrzech płacą jedynie pracodawcy w Belgii.
Nowe obciążenia nigdy nie są przyjmowane przez opodatkowane podmioty bez oburzenia, ale często można zrozumieć wyższy cel przyświecający fiskusowi. W czasie, gdy na rynkach finansowych wskazuje się Portugalię, jako potencjalnego bankruta, Portugalczycy nie wychodzą na ulicę po ogłoszeniu przez rząd podwyżki podatku dochodowego o 1 pkt. proc., wyższych stawek VAT-u (21 zamiast 20 proc.) oraz podatków płaconych przez firmy (wzrost do 27,5 proc.). Paradoks obecnej sytuacji polega na tym, że wiele krajów zwiększa właśnie obciążenia dla tych grup, które w największym stopniu umożliwiają wyjście z recesji.
Dojne krowy pod ostrzałem
Znakomitym przykładem takiego podcinania gałęzi, na której „siedzi” niemal cała gospodarka, jest Australia. Najnowszy pomysł polityków proponuje obciążenie sektora wydobywczego 40-proc. opłatą od „nadzwyczajnych zysków”. Owe nadzwyczajne zyski, zdefiniowane zostały jako nadwyżka ponad rentowność 10 letnich rządowych obligacji (obecnie ok. 6 proc.), ale nie to jest najważniejsze. Podatkiem zostaną objęte kopalnie oraz przedsiębiorstwa czerpiące zyski z naturalnych zasobów, obejmujących metale przemysłowe i gaz ziemny, czyli źródło handlu międzynarodowego z Chinami i dużej niezależności Australii od zewnętrznej koniunktury. Podatek uderzy przede wszystkim w olbrzymie międzynarodowe firmy z branży wydobywczej, które każdego roku inwestowały miliardy dolarów w rozwój infrastruktury i nowe projekty. Politycy bronią pomysłu twierdząc, że wpływy z nowego podatku pokryją obniżkę stawki podatku dla firm z 30 proc. do 28 proc. i pomogą rozwijać infrastrukturę, natomiast najwięksi przeciwnicy nie pozostawiają na rządzie suchej nitki i porównują podatek do nacjonalizacji strategicznych branż przez Wenezuelę czy dawniej przez Związek Radziecki.
Tylko jedna z nich, BHP Billiton, w ciągu kilku ostatnich lat ulokowała w eksploatację australijskich złóż ok. 34 mld USD i odpowiedzią na pytanie czy postąpiłaby podobnie, gdyby obowiązywał „superpodatek” jest fakt, że po ogłoszeniu planów rządu zaczęła rozważać wstrzymanie lub redukcję zaplanowanych inwestycji o wartości ok. 11 mld USD. ConocoPhillips od wdrożenia nowego podatku uzależnia inwestycję 30 mld USD w wydobycie gazu ziemnego w Australii, a analitycy banku Morgan Stanley prognozują, że „superpodatek” przełoży się na osłabienie australijskiego dolara, który od kilkunastu miesięcy, właśnie dzięki surowcowym zasobom gospodarki, należał do najszybciej umacniających się walut świata.
Nie trzeba się szczególnie nagimnastykować, aby znaleźć podobne propozycje w innych wiodących gospodarkach świata: wystarczy znaleźć tzw. dojne krowy, które w ostatnich miesiącach zarabiały największe pieniądze i możemy być niemal pewni, że w najbliższym czasie zostaną obciążone nowymi opłatami. W pierwszym kwartale 2010 roku wszystkie największe banki w USA odnotowały imponujące wzrosty wyników, a większość z nich jeszcze pod koniec 2009 roku zwróciła specjalne pakiety ratunkowe. Aż cztery banki w I kw. 2010 roku nie odnotowały ani jednego dnia, w którym departamenty obracające instrumentami finansowymi (działy tradingu) nie zarabiałyby pieniędzy. Znakomite rezultaty banków zbiegają się w czasie z mającymi szerokie poparcie społeczne i równie silny opór lobbystów, reformami systemu bankowego, które obejmują m.in. wyższe opodatkowanie pensji i premii kadry zarządzającej.
Jednym z kluczowych postulatów jest wyraźne oddzielenie depozytów od działu tradingu, co ma zmniejszyć skłonność banków do ponoszenia coraz większego ryzyka i zwiększania dźwigni finansowej. Poprzez zmianę klasyfikacji przychodów wyższe podatki będą płacić zarządzający pieniędzmi na rachunek inwestorów, w tym fundusze private equity i venture capital. Poza tym Amerykanie na ostatnim spotkaniu grupy G20 zaproponowali wprowadzenie międzynarodowego „podatku kryzysowego”, którym miałyby zostać objęte banki korzystające z państwowych programów pomocowych, ale propozycja ta nie spotkała się z entuzjastycznym odbiorem. Prawdziwe zagrożenie polega na tym, że po wielu latach obowiązywania zbyt luźnych przepisów system bankowy zostanie przeregulowany, co negatywnie odbije się, np. na dostępności kredytów.
Amerykańskie społeczeństwo szeroko popiera nowe, surowsze przepisy nakładane na banki, które nie bez powodu obarcza się winą za kryzys finansowy. Mało kto w USA jednak byłby gotów zaakceptować podobne podwyżki podatków, jak w np. Portugalii, chociaż sytuacja finansowa USA różni się właściwie tylko pod tym względem, że Chińczycy muszą kupować amerykańskie obligacje, więc deficyt (na razie) może być finansowany kapitałem z zewnątrz. Przeciętna stopa opodatkowania obywatela USA spadła od rozpoczęcia kryzysu w 2007 roku o 26 proc. To znaczy, że w portfelach gospodarstwa o przeciętnych dochodach, dzięki nowym ulgom zostaje co roku o ok. 3400 USD więcej niż przed recesją. Rozciągnięcie opieki zdrowotnej na nową ponad trzydziestomilionową grupę obywateli, podobnie jak ratowanie banków musi być skądś finansowane – Amerykanie nadal wierzą, że państwo zawsze sobie poradzi. Inwestorzy i agencje ratingowe są w tej kwestii już coraz bardziej sceptyczni.
Trudno spodziewać się, aby nowe podatki pozostały bez kreatywnych odpowiedzi opodatkowanych grup. Najzamożniejsi Grecy zasłaniali baseny, aby uniknąć kontroli przeprowadzanej przez fiskusa za pomocą satelitarnych zdjęć – okazało się, że podatki, które powinno odprowadzać ok. 15000 gospodarstw regulowało nieco ponad 300. Podobnie bankierzy, raczej prędzej niż później, znajdą nowe innowacje, pozwalające zarabiać w nowych, trudniejszych warunkach.
Zło konieczne
Wracając do analogii do Wielkiej Depresji, warto przypomnieć, że w 1930 roku, gdy wszyscy sądzili, że widzieli już najgorsze, co mogło się stać, uderzyła druga fala bankructw. Pierwsza wywołana była przez Wall Street, druga przez Europę. W maju 1930 roku, gdy giełdy odrobiły już ok. 60 proc. wcześniejszych dołków, niewypłacalny stał się największy bank Środkowo-Wschodniej Europy, austriacki Kreditanstalt i zanim sytuacja została opanowana, ryzyko rozprzestrzeniło się po Starym Kontynencie, dotykając również niemieckie banki i sprzyjając dojściu populistów do władzy. Zwracam uwagę na to, nie po to, by roztaczać apokaliptyczne wizje, ale abyśmy mieli świadomość, że historia zna scenariusze, w których uspokajające opinie ekspertów twierdzących, że „najgorsze już za nami” były brutalnie weryfikowane przez rzeczywistość.
W tym kontekście nowe podatki wydają się w wielu przypadkach koniecznym krokiem dla naprawy stanu finansów publicznych i uniknięcia tzw. drugiego dna recesji, ale jednocześnie przeforsowanie tych zmian będzie trudniejsze niż kiedykolwiek, ponieważ od wielu lat nastroje społeczne nie były tak negatywne. W tym przypadku złoty środek nie istnieje, jest jedynie alternatywa między mniejszym i większym złem koniecznym.
Łukasz Wróbel