W ostatniej godzinie handlu na Wall Street spadki przyspieszyły, najmocniej przeceniano akcje banków i spółek energetycznych, bez wahania można mówić o panicznej wyprzedaży. Daje to słabą nadzieję na zakończenie sekwencji. Od poprzedniego poniedziałku rano, kiedy inwestorzy łudzili się jeszcze, że zwiększenie limitu zadłużenia USA rzeczywiście rozwiązuje wszystkie problemy, do wczorajszego zamknięcia S&P stracił 13 proc.
W ostatniej godzinie handlu na Wall Street spadki przyspieszyły, najmocniej przeceniano akcje banków i spółek energetycznych, bez wahania można mówić o panicznej wyprzedaży. Daje to słabą nadzieję na zakończenie sekwencji.
Od poprzedniego poniedziałku rano, kiedy inwestorzy łudzili się jeszcze, że zwiększenie limitu zadłużenia USA rzeczywiście rozwiązuje wszystkie problemy, do wczorajszego zamknięcia S&P stracił 13 proc. Dynamika spadków jako żywo przypomina wydarzenia sprzed trzech lat, niewiele też trzeba, by emocje rozbudzić. Nagle okazuje się, że S&P znalazł się bliżej dna bessy z 2009 r. (zostało 9,7 proc.) niż szczytów hossy, o które ocierał się dwa tygodnie temu. Wczoraj przyspieszenie wyprzedaży nadeszło po informacji o złożeniu przez AIG pozwu o odszkodowanie w wysokości 10 mld USD od Bank of America, za sprzedaż toksycznych instrumentów. BoA spadł o ponad 20 proc., a inne banki także ucierpiały.
Pytania, które możemy postawić brzmią: czy wybuch paniki kończy tę pierwszą falę spadkową i kupujący „gdy leje się krew” pokonają podaż i drugie, poważniejsze – co właściwie dyskontują giełdy? Raczej nie obniżkę ratingu dla USA, bo po pierwsze nie była ona zaskoczeniem, po drugie nie miała ona wpływu na wycenę obligacji, a to one są podstawą kapitałów własnych banków. Raczej chodzi o dyskontowanie przyszłej, może nawet już rozpoczętej recesji. Wygląda to tak, jakby z oczu inwestorów spadła niewidzialna dotąd zasłona, jakby zorientowali się nagle, że polityka Bena Bernanke walki z kryzysem okazała się nieskuteczna i że powtórka wielkiej depresji z lat 30. jest możliwa.
Panikę widać było dziś rano także na giełdach azjatyckich, ale można było odnieść wrażenie, że jest ona już bliska opanowania. Kospi spadał wszak o 10,3 proc. by zakończyć dzień stratą 3,6 proc. Jeśli ktoś potrzebuje zastrzyku optymizmu, to można też napisać, że Kospi wzrósł o 6,9 proc. od najniższego punktu sesji. Od ubiegłego poniedziałku do dzisiejszego minimum Kospi stracił 21,7 proc. W Tokio dzisiejsze straty udało się ograniczyć do 1,7 proc., zaś indeksy w Szanghaju nawet wzrosły.
Którą ścieżką pójdzie Europa? Zapewne podobną do azjatyckiej. Nikt nie był przygotowany na panikę w USA, więc trzeba będzie uwzględnić jej wybuch w cenach akcji i to zaraz na otwarciu. Do tego dochodzi nowy element, czyli rozszerzające się zamieszki w Londynie, które też nie wpłyną kojąco na nerwy inwestorów. Spadek na otwarciu i później odbicie lub ruch boczny, to – biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia – dość optymistyczna prognoza dla rynku. Pamiętajmy jednak, że dziś wieczorem obraduje Fed i w inwestorach tli się nadzieja, że Ben Bernanke będzie potrafił w jakiś sposób opanować sytuację na rynkach.
W Warszawie łączna skala spadków (licząc od maksimum z minionego poniedziałku) dorównuje skali przeceny S&P, jest też porównywalna do tego, co dzieje się na giełdzie węgierskiej, ale tempo spadków jest słabsze niż w Paryżu czy Londynie, gdzie indeksy spadły w tym samym czasie o 16 i 14 proc. Niewielka to pociecha dla posiadaczy akcji, ale zgodnie z tą logiką straty w Warszawie powinny być dziś mniejsze niż na zachodnich parkietach, tym bardziej, że inwestorów wspierają publikacje wyników kwartalnych. Mają one w tej chwili znaczenie czysto psychologiczne, ale lepsze to niż wiadomości o możliwych miliardowych odszkodowaniach (jak w przypadku BoA).
Emil Szweda