W środę słowa Bena Bernanke część inwestorów odczytała jednoznacznie jako zapowiedź kolejnej rundy pompowania pieniędzy. W czwartek równie jednoznacznie zostali oni uświadomieni, że byli w błędzie. Trudno racjonalnie wyjaśnić rozbieżności między tym, co Ben Bernanke powiedział w środę, a czwartkowym wystąpieniem. Być może żadnych różnic nie było, tylko w środę inwestorzy usłyszeli to, co chcieli, a w czwartek trzeba było wyprowadzić ich z błędu.

W środę słowa Bena Bernanke część inwestorów odczytała jednoznacznie jako zapowiedź kolejnej rundy pompowania pieniędzy. W czwartek równie jednoznacznie zostali oni uświadomieni, że byli w błędzie.

Trudno racjonalnie wyjaśnić rozbieżności między tym, co Ben Bernanke powiedział w środę, a czwartkowym wystąpieniem. Być może żadnych różnic nie było, tylko w środę inwestorzy usłyszeli to, co chcieli, a w czwartek trzeba było wyprowadzić ich z błędu. W każdym razie jasne jest, że Fed może przystąpić do kolejnego etapu pobudzania gospodarki, jeśli zajdzie potrzeba, ale na razie nie zachodzi, a sytuacja jest bardziej złożona, niż się wydawało. O ile szefa Fed można rozgrzeszyć z zarzutu niespójności wypowiedzi w kwestii ilościowego luzowania, to trudniej zrozumieć, o co chodzi z tą inflacją. Nie można mówić o złudzeniu, czy interpretacyjnej dowolności , bo w środę Bernanke mówił o groźbie nawrotu deflacji, a w czwartek o ryzku inflacji. Jeśli przypomnimy sobie podobną woltę sprzed kilku miesięcy w wykonaniu Jean-Claude Tricheta, można dojść do wniosku, że szefowie banków centralnych w kwestii postrzegania inflacji doznają nagłego olśnienia. Przy czym nagle w przypadku Tricheta oznaczało kilka tygodni, zaś Bernanke potrzebował zaledwie kilkunastu godzin. Być może też Bernanke prezentując w ciągu tych dwóch dni swoje opinie w Kongresie uświadomił sobie, że przeciwników ilościowego luzowania ma nie tylko w gronie najbliższych współpracowników, ale także wśród sporej części polityków.

Inwestorzy na Wall Street w czwartek zareagowali spokojnie, niewielkimi spadkami. Dow Jones stracił 0,4 proc. S&P500 poszedł w dół o prawie 0,7 proc., i w taki sposób dość szybko przeszedł od ataku na 1360 punktów do obrony przed spadkiem poniżej 1300 punktów. Wczoraj się udało, ale odsunięcia ad calendas graecas oczekiwanego przez wielu QE3 tak bezboleśnie raczej skwitować się nie uda. Skutek może być podobny do tego z jakim mamy do czynienia w przypadku ciągnących się tak długo targów o pakiet pomocy dla Grecji. Kontynuacja trwającej od początku maja korekty wydaje się wielce prawdopodobna.

Dziś inwestorzy oprócz tego problemu będą musieli zmierzyć się z zapowiadaną publikacją wyników stress testów europejskich banków. Ta kwestia budzi niepokój już od kilku dni, więc może mieć spory wpływ na rynki. W tej sytuacji mniejsze znacznie będą mieć informacje o produkcji przemysłowej za oceanem, aktywności gospodarczej w okolicach Nowego Jorku oraz nastrojach konsumentów, ale jakiejś reakcji można się spodziewać.

Zdezorientowane były dziś parkiety azjatyckie. Połowa z nich szła lekko w górę, druga połowa zniżkowała. Na godzinę przed końcem sesji w tej pierwszej grupie znajdowały się między innymi Nikkei, ze wzrostem o 0,4 proc. i Shanghai B-Share idący w górę o 0,2 proc. Na Tajwanie zwyżka sięgała 1 proc. Kontrakty na amerykańskie indeksy wskazywały na lekki pesymizm.
Na wzrosty dziś nie ma co liczyć, tym bardziej, że w nocy agencja Standard & Poors poinformowała o umieszczeniu ratingu USA na liście obserwacyjnej z możliwością jego obniżenia nawet o więcej niż jeden poziom.

Roman Przasnyski

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj