Dyskusja na temat wprowadzenia do polskiego systemu finansowego możliwości emitowania przez banki contingent convertible bonds trwa od jakiegoś czasu, ale można z góry założyć, że jej efektem nie będzie poszerzenie możliwości inwestycyjnych dla indywidualnych inwestorów.
Jest w tym coś niecodziennego – niskie stopy procentowe skłaniają posiadaczy kapitału do poszukiwań alternatywnych wobec depozytów bankowych form pasywnych inwestycji, ale rynek kapitałowy nie ma dla tych potrzeb praktycznie żadnej sensownej odpowiedzi. Kapitał, który nie znajduje ujścia nadmuchuje ceny nieruchomości, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się oczywiście rozwiązaniem bezpiecznym, niemniej nie można wykluczyć, że za kilka lat posiadacze mieszkań na wynajem będą mieli w tej kwestii inne zdanie.
Poza mieszkaniami rolę pasywnych inwestycji starają się wypełnić obligacje oszczędnościowe skarbu państwa, które trafiły na swój czas. W październiku sprzedaż obligacji indeksowanych inflacją przekroczyła 1 mld zł, a łączna sprzedaż osiągnęła prawie 2 mld zł. Dla porównania w latach 2010-2014 sprzedaż obligacji oszczędnościowych nie przekraczała 3 mld zł. Rocznie. Rynek kapitałowy nie ma jednak swojej propozycji – obligacje korporacyjne odradzają się powoli, oferta coraz rzadziej jest kierowana bezpośrednio do inwestorów indywidualnych, a wyniki funduszy obligacji korporacyjnych są umiarkowanie zachęcające. Prawda jest taka, że zasieki przed rozwojem rynku położyły regulacje i unijne, i krajowe, które chroniąc inwestorów przed skutkami błędnych decyzji, nie pozwalają też podjąć tych dobrych. Ograniczenia dotyczą m.in. obligacji banków, bo ustalenie nominalnej wartości papierów bankowych na poziomie 400 tys. zł z pewnością zachętą nie jest. I – jak się wydaje – również ciekawy twór jakim mogą być CoCo bonds nie stanie się gratką dla indywidualnych inwestorów.
Cocosy są emitowane głównie przez europejskie banki. Są to obligacje, od których wypłacane są kupony, ale w razie spadku współczynnika kapitału podstawowego poniżej z góry określonego poziomu (rozpaczliwie niskiego z polskiej perspektywy), są zamieniane na akcje, względnie umarzane. Przy aktualnych wskaźnikach kapitałowych polskich banków ryzyko tego rodzaju obligacji byłoby równe ryzyku powtórki kryzysu finansowego z 2008 roku i to w prawdziwie epickiej skali. Niczego wprawdzie nie można z góry wykluczyć, ale kryzys tego rozmiaru oznaczałby, że konwersja obligacji bankowych na akcje byłaby prawdopodobnie jednym z najmniejszych zmartwień posiadaczy oszczędności, również tej zdeponowanej na lokatach bankowych. Niemniej, takich papierów dziś w Polsce nie ma, a kiedy się pojawią (możliwe, że pod koniec 2020 r.), niewielu będzie zapewne chętnych do ich emitowania (nie przy obecnych wskaźnikach kapitałowych banków).
Uparci inwestorzy indywidualni, którzy nie chcą ani patrzeć jak siłę nabywczą ich pieniędzy zjada inflacja, ani też nie chcą dużego ryzyka, a finansować pomysłów wyborczych rządu zwyczajnie nie chcą, mogą mimo wszystko próbować swoich sił na rynku wtórnym obligacji korporacyjnych, gdzie systematycznie rośnie liczba dużych emisji, w których nominał pojedynczej obligacji litościwie ustalono na 1 tys. zł. KGHM, PGE i Cyfrowy Polsat – od kilku miesięcy trzy emisje warte przynajmniej 1 mld zł są dostępne dla inwestora indywidualnego i oferują rentowność przewyższającą inflację (jednak zależy ona od stopy WIBOR i oczywiście zapłaconej ceny).
Autor: Emil Szweda, Obligacje.pl