Rozmowa ze Zbigniewem Bońkiem, legendarnym polskim piłkarzem.
– Czy jest pan popularny we Włoszech? Bo słyszałam takie określenie „król Rzymu”…
– Rzymianie rzeczywiście mnie znają. Często jestem zapraszany do włoskiej telewizji jako ekspert. Wiadomo, że kultura piłkarska jest tu zupełnie inna. Nigdy nikomu nie podpadłem, więc mnie szanują. Żyje mi się tu dobrze.
– Dlaczego właśnie Rzym?
– Tak się złożyło, że grałem trzy lata w Juventusie, a potem przeszedłem do AS Roma. Kiedy kończyła się moja kariera postanowiłem zostać w Rzymie. Co mnie zatrzymało? To piękne miasto, moje dzieci chodziły tu do szkoły. Zamknąć to za sobą i powiedzieć: do widzenia, wyjeżdżam, wcale nie było takie łatwe.
– A nie myślał pan o tym, żeby wrócić na stałe do Polski?
– Czuję się Polakiem i mam stałe zameldowanie w Bydgoszczy. Ale nie mogłem w pięć minut zamknąć walizki. To jeszcze nie były czasy, w których można było myśleć o powrocie. Miałem dzieci w wieku szkolnym i postanowiliśmy zostać na dwa, trzy lata, a potem podjąć ostateczną decyzję. I zostaliśmy.
– Czy banki chętnie inwestują w energię odnawialną? Pytam, bo jest pan właścicielem firmy, która buduje elektrownie wiatrowe.
– Jeżeli jest dobrze przygotowany projekt, to spokojnie można znaleźć banki, które to sfinansują. Ale trzeba przyznać, że nie jest to łatwe przedsięwzięcie. Niestety, w pewnych kwestiach związanych z tym rynkiem jesteśmy – na tle innych krajów – daleko w tyle. Podpisaliśmy protokół z Kioto, chcemy produkować zieloną energię, ale cały czas wierzymy, że wiatrak może mieć negatywny wpływ na środowisko. Nikt nie stawia przecież wiatraków w centrum Warszawy czy w miejscowościach wypoczynkowych. Żeby je zbudować, trzeba spełnić wszystkie międzynarodowe wymogi.
– Dlaczego postanowił więc pan zainwestować akurat w ten rynek? Można powiedzieć, że walczy pan trochę z wiatrakami…
– Świat zawsze będzie potrzebował energii. Razem z moim partnerem, angielską grupą wywodzącą się z Włoch, postanowiliśmy zbudować w Polsce określoną ilość megawatów. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Zaczęliśmy w 2008 roku, a wiadomo, że proces postawienia „farmy wiatrowej” trwa w optymistycznym wariancie około czterech, pięciu lat. Mamy kilka już bardzo zaawansowanych projektów i nie narzekamy. Cztery „farmy” są w fazie eksploatacji i zdobywania niezbędnych pozwoleń. Najbardziej zaawansowana „farma” powstaje pod Łodzią.
– Inwestuje pan też poza granicami Polski?
– Nie interesują mnie inwestycje poza Polską. Oprócz wiatraków mam też bardzo zaawansowane plany dotyczące biomasy czy biopaliw. Ale to nie jest jeszcze temat, o którym chciałbym szerzej mówić.
– Wiem, że zawodowo zajmuje się pan nie tylko energią odnawialną…
– Inwestuję w dzieci i w żonę (śmiech). Moją największą zaletą jest to, że potrafię się zorganizować. Wstaję bardzo wcześnie. Lubię pójść do biura rano, spędzam tam najczęściej czas od godziny 6 do 9 i wtedy skupiam się tylko na pracy. Zajmuję się inwestowaniem i pilnowaniem swojego majątku. Mam podpisanych kilka kontraktów z włoskimi telewizjami, jestem właścicielem firmy, która zajmuje się prawami telewizyjnymi. Poza tym jestem ambasadorem kilku firm. Lubię też mieć czas dla siebie – pobiegać z kolegami czy pograć w golfa. Teraz angażuję się także społecznie. Od wielu lat pomagam domom dziecka, ale myślimy o przedsięwzięciu na większą skalę.
– Przejdźmy do piłki. W jaki sposób wycenia się piłkarza? Skąd wiadomo, że na przykład Beckham wart jest 20 mln dolarów? Gdy przed laty przechodził pan do Juventusu Turyn nowy klub zapłacił, bodajże, 1,8 mln dolarów.
– Kiedyś wycena piłkarza polegała na tym, że ktoś był jego właścicielem, a ktoś inny chciał go kupić. Istniała prosta proporcja między zapytaniem a ofertą. Dzisiaj cena piłkarza tworzy się w bardziej skomplikowany sposób. Biznes piłkarski bardzo się rozszalał. Kiedyś nie było ani menedżerów, ani firm pośredniczących. Dziś wartość piłkarza zależy też od jego PR i zdolności marketingowych. Czyli de facto od tego, ile można zarobić na przykład na sprzedaży koszulek z jego nazwiskiem. Cena zawsze była, jest i będzie umowna. Beckham jest dużo wart tylko dlatego, że są kupcy, którzy takie pieniądze oferują. To rynek dyktuje warunki.
–Piłkarze w Polsce zarabiają dużo czy mało? Bo powszechne wyobrażenie jest chyba takie, że zarabiają bajońskie sumy, a biegać często im się nie chce…
– Wszystkie polskie kluby są na minusie. Jeżeli nie ma ani jednego klubu, który teoretycznie zarabiałby na piłce i nie jest w stanie dopiąć swojego budżetu, to znaczy, że wydatki są za duże. A na co idą wydatki klubów? Na infrastrukturę, administrację, organizację wyjazdów i piłkarzy. Zdecydowana większość budżetu – ok. 80 proc. – idzie właśnie na piłkarzy. Jeżeli w Polsce jest dobry piłkarz, który zarabia 300 tys. euro, to czy za 30 tys. euro nie wyszedłby na boisko, albo grałby gorzej? Pieniądz nie jest żadnym odzwierciedleniem umiejętności. Dałem się kiedyś namówić na prowadzenie Widzewa. Z przyjaciółmi, którzy mi pomagali, zrobiliśmy klub, który działał jak należy. Po dwóch latach mieliśmy na koncie prawie milion złotych.
– Stwierdził pan, że wszystkie polskie kluby są na minusie i muszą brać olbrzymie kredyty, a mimo to jakoś wszystko się kręci. Jak działa ta maszyna?
– Większość właścicieli wchodzących do klubów to ludzie bogaci, którzy chcą, żeby piłka dała im trochę splendoru. Bo klub piłkarski to jest doskonały PR – daje znakomitą rozpoznawalność i popularność. A nowi właściciele dużo inwestują nie zdając sobie sprawy, że piłka to nie jest biznes. W biznesie im więcej się zainwestuje, tym oczekuje się wyższej stopy zwrotu. W piłce w żaden sposób się to nie przekłada, bo co produkuje piłka nożna? Dobre emocje, nic więcej.
– Czy w takim razie na piłce można zarobić?
– Można, ale nie w Polsce. U nas jeżeli ktoś wychodzi na zero, to już jest fantastycznie. W naszym kraju brakuje sponsorów, nie ma dobrej infrastruktury, przede wszystkim dobrych stadionów, chociaż to się zmienia. Tak zwany normalny kibic rzadko chodzi na mecze. Każdy klub szczyci się tym, że ma „kluby kibica”, a w nich raptem 300 czy 400 osób. Napływ pieniędzy do naszych klubów jest bardzo mały, co powoduje, że ciężko zrobić krok do przodu. Biznesmen, który chce zrobić dobry interes, bierze do tego specjalistów, ale w piłce jest zupełnie odwrotnie. Właścicielowi od razu wydaje się, że po dwóch dniach zna się na tym na tyle dobrze, że może wszystko robić sam. A to jest błąd – piłka tylko z pozoru wydaje się łatwym przedsięwzięciem. Żeby zarobić, trzeba się na niej znać. Jeśli dobrze przyjrzelibyśmy się ilu zdolnych i inteligentnych byłych piłkarzy – a tacy w Polsce przecież są – odgrywa ważną rolę w klubie i decyduje o poważnych rzeczach takich jak budżet czy kupowanie piłkarzy, to okazałoby się, że tak naprawdę nie ma nikogo.
– Na co możemy realnie liczyć podczas Euro 2012?
– Istnieją wielkie znaki zapytania, czy nasza reprezentacja jest na tyle mocna, żeby coś zrobić. Po losowaniu trzeba jednak powiedzieć, że to co kiedyś było marzeniem, czyli wyjście z grupy, dziś jest podstawowym zadaniem. Jeśli nie uda się nam wyjść z takiej grupy, będzie to odbierane jako upadek polskiej piłki. Bo przecież mieliśmy niebywałe szczęście – mamy w swojej grupie najsłabsze drużyny ze wszystkich czterech „koszyków”. Teoretycznie nie powinniśmy z nimi przegrać. Uważam, że Euro 2012 to swoiste alibi dla polskiej piłki. Wszystkie nabrzmiałe przez lata problemy są dzisiaj odrzucane na bok – z ich rozwiązaniem przyjdzie się nam uporać po mistrzostwach. Nie sposób jednak nie zauważyć, że dzięki organizacji Euro 2012 rośnie ranga naszego kraju. Powstało wiele inwestycji, wprawdzie niedokończonych, ale są. Mamy nowe stadiony, nowe ośrodki sportowe i kto jest tego beneficjentem? PZPN.
– Mówi się, że stadiony, które u nas powstają, są zdecydowanie za duże i istnieje realne ryzyko, że na siebie nie zarobią. Głównie chodzi o Stadion Narodowy.
– Uważam, że w Polsce potrzebny jest Stadion Narodowy. Chociaż niebezpieczeństwo, że budujemy za duże obiekty, które będą jedynie obciążały budżet samorządów i Ministerstwa Sportu jest niestety wielkie. Z drugiej strony zachowujemy się w sposób całkowicie nieprofesjonalny, gdyż PZPN – miast szykować swoją siedzibę w infrastrukturze Stadionu Narodowego – wybiera… dzielnicę willową w Konstancinie. A siedziba na stadionie umożliwiałaby konsultacje, kursy trenerskie, z takich kursów można byłoby zejść bezpośrednio na boisko i trenować – stadion byłby bardziej dynamiczny. PZPN mógłby zagrać dwa, trzy mecze w roku, niekoniecznie sześć jak chcieli właściciele stadionu. Mógłby się tam na przykład odbyć finał Pucharu Polski czy finał Mistrzostw Polski. Była możliwość wydzierżawienia 2 tys. metrów kwadratowych powierzchni biurowych i tysiąca metrów powierzchni magazynowych. Można było zrobić z tego hipotekę zapisaną jako własność PZPN. Siedziba na stadionie, z prawami własności, to byłby koszt ok. 20 mln złotych. Siedziba, którą przygotowuje PZPN będzie kosztowała 60 mln złotych. Nie rozumiem takiego braku biznesowego podejścia. Kto o tym decyduje? Jeżeli tylko Grzegorz Lato i właściciel stadionu – jest to wielki błąd. Powinien wkroczyć minister sportu, bo jest w tym wszystkim zbyt wiele niedomówień.
– Czyli stadiony na siebie nie zarobią?
– Wiadomo, że we Wrocławiu, w Gdańsku czy Poznaniu będzie to wyglądało trochę inaczej, bo na tych stadionach grają drużyny klubowe. Ale dużym problemem jest także kultura chodzenia na stadion. W Poznaniu na meczach bywało kiedyś po 40 tys. osób, dzisiaj chodzi po 8 tys.
– Zwykle z ekipą gospodarzy nikt nie chce grać, bo ma przeciwko sobie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Z nami chciał grać każdy… to chyba trochę przygnębiające. Jaka jest kondycja polskiej piłki?
– Mogę odpowiedzieć jak normalny kibic, bo taki mam dzisiaj status. Mamy drużynę złożoną z dwóch czy trzech artystów, a reszta to są dobrzy rzemieślnicy. Czy taka mieszanka pozwoli nam na pokazanie się z dobrej strony i zauroczenie kibiców? Zobaczymy. Tym bardziej, że powiedzmy sobie szczerze, gdyby nasza reprezentacja grała znakomicie nawet bez większych rezultatów, to pewnie kibice i tak by jej wybaczyli. W sport wszak wpisana jest także porażka. Ale jak już mówiłem – wylosowaliśmy taką, a nie inną grupę i wszyscy są już przekonani, że nie wyjść z tej grupy to byłby kompletny wstyd. Zobaczymy, czy nasi piłkarze poradzą sobie z taką presją. W sporcie najgorsza jest właśnie presja o wynik, a wiadomo, że presja nie przeszkadza silnym.
– Pana wizerunek znalazł się na monecie „Królowie Futbolu”, obok między innymi takich piłkarzy jak Pele i Beckenbauer. Co się czuje, kiedy widzi się na monecie własną twarz?
– Do popularności można się przyzwyczaić, bo to nie przychodzi z dnia na dzień. Trzeba sobie jednak na nią zasłużyć. To jest długi proces, ciągły i żmudny. Codziennie trzeba się piąć o centymetr wyżej. A odpowiadając wprost i oczywiście żartem na pani pytanie: lepiej być na monecie niż na liście gończym (śmiech).
– Komu pan kibicuje na meczach Polska-Włochy?
– Poczucie polskości poza granicami jest trzy razy większe niż w kraju. W Polsce rzadko kto myśli o tym co znaczy patriotyzm, hymn czy orzełek. Poza granicami to poczucie polskości jest zupełnie inne. Zawsze mam nadzieję, że wygramy jak najwyżej.
–Dlaczego nie jest pan prezesem PZPN?
– Niekoniecznie mi do tego spieszno. Dopóki stu działaczy ma decydować o tym, kto będzie prezesem – jestem niewybieralny. Myślę jednak nieskromnie, że gdyby prezes PZPN był wyłaniany w trybie „wyborów społecznych”, to ciężko byłoby znaleźć kontrkandydata. Ale jest jak jest i jeśli nigdy nim nie zostanę – naprawdę nic złego się nie stanie.
– Czy pieniądze dają szczęście?
– Nie sądzę – na pewno jednak ułatwiają realizację marzeń i pomagają być szczęśliwym. Ale nie można ich utożsamiać ze szczęściem. Jak byłem mały, zawsze myślałem, że temu kto ma pieniądze – żyje się łatwiej. Teraz już wiem, że tak jest.
Marta Lewkowicz