Apokalipsa, armagedon, masakra – mimo siły strachu widocznej w tym tygodniu na rynkach finansowych, użycie tego rodzaju określeń jest nadużyciem. Zostawmy je sobie na dni, które mogą nadejść. WIG20 stracił w tydzień około 11 proc. i na większości rynków akcji skala strat jest podobna. Można się przerzucać liczbami i statystykami, gdzie indeksy są najniżej od jakiego czasu, ale poza rozbudzaniem niezdrowych emocji, niewiele nam to pomoże w ocenie sytuacji.
Apokalipsa, armagedon, masakra – mimo siły strachu widocznej w tym tygodniu na rynkach finansowych, użycie tego rodzaju określeń jest nadużyciem. Zostawmy je sobie na dni, które mogą nadejść.
WIG20 stracił w tydzień około 11 proc. i na większości rynków akcji skala strat jest podobna. Można się przerzucać liczbami i statystykami, gdzie indeksy są najniżej od jakiego czasu, ale poza rozbudzaniem niezdrowych emocji, niewiele nam to pomoże w ocenie sytuacji.
Co może pomóc? Szukanie analogii. Łatwiej je znaleźć w skali rynków, niż w skali makro, bo być może zagrażająca światu recesja nie miała wcześniej precedensu. Tymczasem głębokie spadki indeksów niejednokrotnie już się zdarzały. Najszybciej znajdziemy je w październiku 2008 r., w ramach reakcji na upadek banku Lehman Bros., którego skutkiem było zamrożenie (to bardzo eleganckie określenie dewastacji, która się dokonała) rynku pieniężnego. 15-proc. spadek WIG20 w drugim tygodni października był tylko jednym z etapów trzęsienia, które sprowadziło WIG20 łącznie z 2500 do 1600 pkt w cztery tygodnie. I choć na dziennym wykresie wskaźniki techniczne WIG20 wyglądają już na porządnie wyprzedane, to na wykresie tygodniowym nawet nie zbliżyły się do wartości z 2008 roku. Mówiąc krótko – przestrzeń do dalszych spadków jest i to niemal nieograniczona. Na miesięcznym wykresie WIG20, MACD dopiero wygenerował sygnał sprzedaży. Kiedy zrobił to poprzednio (w listopadzie 2007 r.) zasygnalizował rozpoczęcie półtorarocznej bessy. Długoterminowe perspektywy dla rynku akcji są więc bardzo nieprzyjemne.
W krótszym terminie odbicie może nadejść w dowolnym momencie, choć potrzebny byłby do tego nie lada wysiłek intelektualny ze strony szefów banków centralnych i państw rozwiniętych. Na razie nie mamy żadnego planu działania, ani tym bardziej sensowych działań, są tylko uspokajające komentarze, które nikogo nie uspokajają, bo pokazują coraz większą bezradność świata zachodniego przed wyzwaniami, przed którymi stanął.
Mimo to, uważam że odbicie jest możliwe, a weekend daje bardzo dużo czasu by wymyślić jakiś plan działania (związany najprawdopodobniej z uruchomieniem pras drukarskich), który mógłby przekonać rynki, że za wcześnie jeszcze na wyskakiwanie z Titanica, a pompy uda się włączyć. Po drugie inwestorzy są zmęczeni spadkiem. Kiedy główne indeksy spadają po 3-4 proc. dziennie, po jakimś czasie przychodzi zobojętnienie. Ktoś, kto nie sprzedał akcji po stracie 20 proc., nie sprzeda ich po spadku o kolejne 2 proc. Podaż wyschnie, a strach zmieni się w apatię i obojętność, ale więcej na ten temat powiedziałby psycholog, który prawdopodobniej trafniej odczyta reakcje rynku niż finansista. Już dziś był zresztą mniejszy, wbrew zapowiedziom i niektórym opiniom nie oglądaliśmy dziś rzezi inwestorów, tylko dobijanie rannych i ucieczkę tych, którzy wczoraj ryzykowali łapanie spadającego noża. Pytanie brzmi nie czy przyjdzie odbicie, ale do jakiego poziomu ceny mogą rosnąć nie wzbudzając odruchu sprzedaży. Dziś WIG20 nawiązał łączność z poziomem 2 500 pkt. Myślę, że to plan minimum dla odbicia, ale plan maksimum nie jest położony dużo wyżej – to poziom 2600 pkt, który do niedawna pełnił rolę „silnego” oporu, ostatniego bastionu hossy, który został rozbity mniej więcej w godzinę nie dając szans oddania akcji wszystkim inwestorom. Myślę, że ewentualny powrót do tej bariery zostanie przez zainteresowanych skwapliwie wykorzystany. Oczywiście trochę zbyt precyzyjny ten scenariusz, by mógł się ziścić, ale w ogólnym zarysie ma szansę się zrealizować.
Emil Szweda